#149 Za gorąco, za długo, za daleko - podróż życia (a raczej przetrwania) do Albanii

 Witam kochanych czytających!


Nasz urlop to już wspomnienie, a przed nami natłok pracy i obowiązków. Sierpień to intensywny miesiąc. Zadziwiające, jak szybko można wpaść w wir codzienności i zakręcić się do tego stopnia, że mam wrażenie, jakby tych wakacji w ogóle nie było. Cóż, może to też dlatego, że po raz pierwszy od lat były to dość wyczerpujące wakacje.

Uprzedzam — nie narzekam! Jestem wdzięczna, że mogłam zobaczyć tak piękne miejsca. Ale muszę przyznać, że w tym roku nie do końca udało mi się odpocząć.

Mój blog to miejsce pozytywne, ale też prawdziwe.
Nie będę pisać tylko o tym, jak cudownie było pojechać i pozwiedzać, przemilczając to, co poszło mniej dobrze.

Nasza podróż — jak co roku — w tym samym stylu: kamper + przyczepa z motorem.
Do pokonania mieliśmy w sumie 2000 kilometrów, a celem było Shkoder w Albanii.
Nie chcieliśmy zanurzać się całkiem w nieznane, ale jednocześnie marzyło nam się coś, co będzie… wyzwaniem? Przygodą?
Albania wydawała mi się trochę innym, odległym światem. Praktycznie koniec Europy — dalej już tylko Grecja i morze. A potem już tylko Afryka.
Na taki wyjazd kamperem – to brzmiało wręcz dziko. I to mnie pociągało.

Wyjechaliśmy spokojnie, bez pośpiechu, chociaż wiedzieliśmy, że czeka nas długa droga.
Urlop zaczynał się w poniedziałek, ale oboje z mężem pracowaliśmy do niedzieli włącznie, więc nie uśmiechało mi się po raz siódmy wstać o szóstej rano i ruszyć.
Poniedziałek poświęciliśmy na odsypianie ostatniego tygodnia i spokojne przygotowanie do podróży.

We wtorek jechało się naprawdę przyjemnie.
Ruch na drogach był znikomy, dzięki czemu udało nam się przejechać całe Niemcy i połowę Austrii. Wieczorem zaparkowaliśmy na parkingu dla ciężarówek, żeby następnego dnia ruszyć dalej.
Wierzcie lub nie — naprawdę się tam wyspałam!

Drugiego dnia znów zrobiliśmy sporo kilometrów, bez uczucia zmęczenia.
Dokończyliśmy Austrię, przejechaliśmy przez Słowenię i ostatecznie zatrzymaliśmy się w Chorwacji — w okolicach Zadaru, gdzie dwa lata temu spędziliśmy wakacje.
To miała być tylko noclegownia, ale bardzo nalegałam, żebyśmy zostali tam jeden dzień.
Po prostu: nic nie robić, złapać oddech i odpocząć po dwóch dniach jazdy — w miejscu, które już znamy i lubimy.




Dobrze, że tak zrobiliśmy, bo trzeci dzień jazdy w kierunku Albanii okazał się dla nas wyzwaniem.
Po pierwsze — mieliśmy niby „jedynie” 500 kilometrów do przejechania, co po ostatnich dwóch dniach wydawało się bułką z masłem. Mieliśmy wyznaczoną trasę, byliśmy przygotowani — w końcu po raz pierwszy wyjeżdżaliśmy poza Unię Europejską. Naszym planem było przejechać przez Czarnogórę i zatrzymać się na kilka dni tuż przy granicy, ale już po stronie albańskiej. Nie chcieliśmy przejeżdżać przez zbyt wiele państw, bo każda granica to kolejne kontrole paszportowe i niepotrzebny stres.

Niestety, nasz GPS miał inne plany i posłał nas w kierunku Bośni i Hercegowiny. Tam odbyła się nasza pierwsza kontrola — wysiadka z kampera, przeglądanie rzeczy. Na szczęście wszystko trwało może z pół godziny. Mieliśmy szczęście, że ani razu nie staliśmy w dłuższych kolejkach, co pewnie w szczycie sezonu zdarza się dość często.

Bośnia dała nam w kość. Drogi były dziurawe, wąskie, górzyste. Po pół godzinie jazdy chcieliśmy już zawracać. Mieliśmy do przejechania naprawdę maleńki kawałek, a zeszło nam, w moim odczuciu, pół dnia.

W Czarnogórze było już mniej problemów — paszport, machnięcie ręką, do widzenia. Również drogi były tam w lepszym stanie, choć maksymalnie mogliśmy jechać 80 km/h. Już wtedy zaczęłam sobie uświadamiać, że nasze wyobrażenie o przejechaniu wielu kilometrów motorem może nie mieć zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Ten kraj może i nie jest ogromny (przypomnę, że trzy lata temu w Luksemburgu zrobiliśmy 980 kilometrów w dwa tygodnie), ale patrząc na stan dróg, czułam, że szybko wrócimy do Chorwacji.

Do tego wszystkiego — wyjechaliśmy w największe upały. Już na przystanku w Chorwacji ledwo mogliśmy spać, nawet przy dwóch wentylatorach (nie mamy klimatyzacji). To też dało nam się mocno we znaki.



Wreszcie — ta Albania.
Udało mi się znaleźć całkiem fajny kemping za niewielkie pieniądze. Zatrzymaliśmy się przy jeziorze. Byliśmy bardzo zadowoleni z lokalizacji i warunków — zadbane toalety, prysznice, mały sklepik, a nawet bar. Zostaliśmy tam na cztery dni. Cztery upalne dni… w okolicach 36 stopni.

Spytasz: „To po co tam jechaliście?”
Otóż — nie spodziewałam się, że pod koniec czerwca będzie aż tak gorąco. Dziś, kiedy sprawdzam pogodę, widzę, że jest tam 31 stopni — a to naprawdę spora różnica.

O jeździe motorem w ciągu dnia nie było nawet mowy. W dzień zajmowałam się sobą — czytałam książki, pisałam w dzienniku, czasem po prostu nic nie robiłam.
Nie mówię, że nie udało mi się wcale odpocząć, ale wyglądało to trochę jak letni obóz przetrwania. Nawet kąpiel w jeziorze niewiele pomagała — woda była ciepła jak w wannie. Choć, fakt — dobrze, że w ogóle była jakaś woda.

Niestety, nie zrobiłam tam zbyt wielu zdjęć. Udało nam się pojeździć kilka razy wieczorem nad morze, ale to właściwie tyle.

Ta część Albanii niesamowicie przypominała nam Afrykę — a przynajmniej Tunezję, taką, jaką widzieliśmy podczas ostatnich wakacji.
Nie chcę mówić, że to „źle” czy „niedobrze”, ale… brud na ulicach, nieprzyjemne zapachy, widoczna bieda. A przecież nadal byliśmy w Europie!
Muszę przyznać, że sama droga do Albanii i tamtejsze krajobrazy naprawdę robiły wrażenie — są warte zobaczenia. Ale mimo wszystko byłam zaskoczona, że porównuję Albanię do Afryki.





Podsumowując — Albania okazała się mieszanką zachwytu i rozczarowania. Z jednej strony — piękne widoki, inny klimat, nowe doświadczenie. Z drugiej — zmęczenie, upał i zderzenie z rzeczywistością, której się nie spodziewaliśmy. Czy było warto? Tak. Bo każda podróż czegoś uczy. Nawet jeśli nie wygląda tak, jak sobie to wyobrażaliśmy.

A to dopiero była połowa naszych wakacji…

W kolejnym wpisie opowiem o tym, co wydarzyło się potem — było równie intensywnie, choć… zupełnie inaczej.


xx, uściski Kasia

Komentarze

  1. Kurczę no, Albanię mam wysoko na podróżniczej liście marzeń, od wszystkich słyszę zachwyty. Rozumiem, że to, że nie zrealizowaliście tego co sobie zaplanowaliście może być rozczarowujące i bardzo mi przykro, że upały pokrzyżowały Wasze plany. Jechałam z Chorwacji do Bośni samochodem i drogi były raczej w dobrym stanie. Tak czy siak mam nadzieję, że udało Wam się uszczknąć z tego urlopu jak najwięcej. Uściski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale świetny post myślałam, aby się wybrać do Albanii, bardzo fajny blog obserwuję i zostaję na dłużej ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Taki upał faktycznie potrafi dać się we znaki, ja dobrze funkcjonuję do 32 stopni, później to już męka. Nad Albanią już kilka razy się zastanawialiśmy, bo cudna przyroda, krajobrazy, ale jakoś tak ciężko nam się przekonać. Co do Bośni, to kilka lat temu zaliczyliśmy tam spalenie sprzęgła na drodze, która w pewnym momencie się zakończyła (w górskim rejonie), a oni nie raczyli zostawić jakiekolwiek informacji (robili nową drogę i tą rozkopali całkiem), później było ściąganie auta jakimś ciężkim pojazdem budowlanym, a następnie laweta, naprawa i przymusowy pobyt w jakiejś dziurze z jednym meczetem i dwoma piekarniami;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Za każdy pozostawiony komentarz dziękuje . ♥
Odpowiadam na Wasze komentarze . ♥
Z chęcią zaglądam na Wasze blogi . ♥
Nie toleruję SPAMU!
Pozdrawiam ciepło , Kasia . ♥

INSTAGRAM